Przez cały marzec w ramach akcji #KaliszKobiet przypominać będziemy znane i cenione, zasłużone dla naszego miasta kobiety.

„Kaliska artystka” to być może powiedziane zbyt wiele. Niezaprzeczalnie jednak urodziła się właśnie w Kaliszu. Potwierdza to nieco archaiczna w formie metryka zachowana w tutejszym Urzędzie Stanu Cywilnego: „Działo się to w mieście Kaliszu dwudziestego pierwszego lutego tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego roku. Stawił się osobiście Jakub Szapocznikow, lekarz, dentysta, lat czterdzieści jeden, tutaj zamieszkały, stały mieszkaniec Pabianic, w obecności świadków: Szapsi Mansfeldera szkolnika miejscowej synagogi, lat pięćdziesiąt cztery i Zygmunta Auerbacha, lat trzydzieści dziewięć, nie pracującego, tutaj obu zamieszkałych i okazał nam dziecię płci żeńskiej, oznajmiając, że takowe urodziło się tutaj w dniu piętnastym stycznia roku bieżącego o godzinie pierwszej w nocy z legalnej jego żony Ryfki z domu Auerbach lat trzydzieści sześć liczącej. Dziecięciu temu dano imię Alina.” Fakt (oprócz wymienionych w dokumencie osób) potwierdził powagą urzędu ówczesny prezydent miasta, Mieczysław Szarras. I chyba ta właśnie data (15. 01. 1927) powinna figurować w oficjalnych życiorysach artystki. Jest jednak inaczej, bowiem w księdze tego samego Urzędu Stanu Cywilnego odnajdujemy notatkę, że 6. listopada 1937 r. Sąd Okręgowy w Kaliszu ustalił jako datę prawidłową 16. maja 1926 r. Czyżby prezydent Szarras nie potrafił odróżnić miesięcznego niemowlęcia od 9-miesięcznego malucha?

Związki i „związeczki”
Związki Aliny z Kaliszem nie trwały chyba zbyt długo, choć rodzina jej matki tu właśnie mieszkała. Nazwisko Auerbach nosili przez stulecia rabini z pogranicza Śląska i Wielkopolski. Wymieniany przez opracowania historyczne Meir Auerbach (1815‑1878) od 1855 r. pełnił w Kaliszu funkcję rabina, trudniąc się równocześnie handlem. Stopień ewentualnego pokrewieństwa Aliny z rabinem wart jest sprawdzenia. Jego istnienie zdaje się jednak sugerować fakt, że matka artystki była z wykształcenia lekarzem pediatrą, musiała więc pochodzić z dość zamożnej rodziny. Ojciec, jak wiemy, był stałym mieszkańcem Pabianic. Kaliski epizod w jego życiu wynikał, być może, z chęci urządzenia się w środowisku bardziej obiecującym niż własne. Coś jednak „nie wyszło”, skoro córka do szkoły podstawowej uczęszczała już w Pabianicach, a w 1937 r. rodzice załatwili jej w kaliskim urzędzie „postarzający” dokument dla umożliwienia nauki w (również pabianickim) Gimnazjum św. Jadwigi. Taką wersję sugeruje Bożena Szal w opublikowanym w Ziemi Kalis kiej artykule „Fałszywa metryka?”. Jak się wydaje, dla przyszłej artystki miejsce urodzenia nie było sprawą nazbyt wielkiej wagi, skoro kilka lat później sama podała się za czeską cieszyniankę. Tym razem do oszustwa popchnęło ją pragnienie pozostania na dłużej w Pradze.

Niesiona wiatrem
Trudno mieć jej za złe to „zaparcie się” rodzinnego miasta. W życie zaledwie trzynastoletniej dziewczynki wdarła się przecież brutalnie II wojna światowa, burząc po drodze wszystko, co miało jakieś znaczenie. Społeczność żydowską Kalisza i Pabianic pochłonął Holokaust. Alina z matką (ojciec i młodszy brat zmarli wcześniej) trafiła do pabianickiego, a potem łódzkiego getta, a stąd (przez Auschwitz) kolejno do obozów w niemieckim Bergen-Belsen i czeskim Teresinie. Kiedy skończył się koszmar wojny, wybrała „złotą” Pragę i studia rzeźbiarskie w tym mieście. Miejscem kolejnych był Paryż. Właściwie całe życie spędziła „na walizkach”, krążąc między Polską, Francją i Czechosłowacją. W grudniu 1949 r. pisała do męża: … myślę o Pradze, a może o mojej młodości, i myślę o polskich ludziach i polach szerokich, o mojej mamie, i to chyba jest to rozerwane serce, które nie zarasta i nie goi się, i dlatego musi z niego odciekać (ropa i krew), bo inaczej, jak każda zapchana rana, boli. Ono chyba już się nie zagoi, bo tam u nas  będzie rozerwane przez Paryż. Chyba że nastąpi chirurgiczna operacja, a wtedy stracę to serce w całości. Z ropy i krwi z rozerwanego serca trzeba modelować. „… z minionych trosk i bólów mogę tworzyć.” Gehenna obozowa, całe życie trwająca tułaczka i towarzyszące jej nieodmiennie problemy finansowe, ciągłe mijanie się z bliskimi i idąca w ślad za tym tęsknota oraz samotność, problemy ze wzrokiem, niemożność bycia matką, wreszcie choroba nowotworowa, która okradała ją z cennego czasu, siły i kobiecości, by w końcu odebrać i życie w wieku niespełna 47 lat… Do tego ciągłe zmaganie się z sobą samą, z przeszłością, której nie chciałoby się pamiętać, trudną teraźniejszością i wreszcie twórczością, która była prawdziwym sensem życia, lecz kosztowała wiele: … pracuję wciąż i zaczynam w kółko niszczyć, co zrobię, bo nie mogę dojść do ładu z tym, czego chcę. (styczeń 1966). Niełatwo było dojść do ładu z tym, co przyszło jej przeżyć. …nie przeszedłeś tego chrztu rozpaczy – pisała do męża – tego wszystkiego, nie skończyło się bez reszty wszystko kilkakrotnie, jak to miało miejsce u mnie w gettach i obozach. (…) …pojęcia nie zmieniły Ci się zasadniczo, tak jak u mnie, że zamiast ładnie, kulturalnie, grzecznie pozostało pięknie, ludzko, prawdziwie do dna. A latem tego samego roku, już ze szpitalnego łóżka: Leżę w tym czystym łóżku i myślę sobie, jakie to wszystko tu dziwne. To niemożliwe po prostu, aby po takich nocach następował dzień biały, z kwiatkami na stolikach, z uśmiechem i wygodą. Niekiedy zdaje mi się to życie tu nierealne, i nierealne właśnie dlatego, że tylko cielesne. Tak jakby w człowieku było tylko mięso i organy. Więc jak to możliwe, że jestem ja i Ty. Może ja tylko sobie wymyślam, że Ty jesteś? Może to rzeczywiście tylko mięso i organy. W każdym razie ja już chyba wariuję, aby dojść do takich wniosków. Ale, aby wariować, tj. że coś tam jest, co może zwariować, coś oprócz mięsa. To coś „z minionych trosk i bólów” ciągle pragnęło tworzyć.

A jednak życie
Znających bolesne fakty z życia artystki zdumiewają zdjęcia, z których spogląda ku nam młoda, piękna, pełna wigoru i żywiołowej radości kobieta. Taki obraz wyłania się również z jej listów do męża. Wydano je pod nieprzypadkowym tytułem: Kroją mi się piękne sprawy. Tak właśnie myślała: lepiej, piękniej, prawdziwiej. Jest przede mną wolna, jasna, młoda i czysta droga. Postanowiłam sobie po powrocie zupełnie zmienić styl życia i zrobić zupełnie inne rzeźby – piękne. Popioły i zgliszcza, które pozostawiła za sobą, jakby na przekór owocowały rzeźbami pełnymi witalności, erotyki, koloru i światła. A może po prostu wrodzona nieokiełznana witalność pozwoliła jej przetrwać najgorsze? Gdy miałam 17 lat – wspominała – pisałam w żółtej książeczce. Było tam: Jabłonie kwitną. Ach! Jakże jestem piękna. Och! Jakże jestem nieszczęśliwa, jak szczęśliwa, uwięziona, pognębiona, jak chcę wolności, jak chcę wyjść stąd itd. itd. Ale obok było życie piękne, pożądane, oczekiwane. I teraz chcę stąd wyjść – ze szpitala, z choroby, ale życie już nie jest obok, z drugiej strony drutów. Życie jest tu, życie jest to właśnie. (…) Nawet jak bardzo, bardzo boli, to po tym się zapomina…

Portret wielokrotny
Spis Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie wymienia tytuły 242 prac artystki, z których niektóre stanowią całe cykle. Wiele z nich robiło i robi prawdziwą furorę na rozmaitych wystawach w kraju i za granicą. W coraz to innym materiale, poczynając od żelaza i cementu, przez marmury i brązy, a kończąc na sztucznych tworzywach artystka rzeźbiła portret rozbitego świata i własnego potłuczonego na kawałki życia. Wbrew wszystkiemu jest w tych rzeźbach jednak nuta zwycięska, zachwyt równy temu, którym napawa nas zielone źdźbło trawy przebijające się przez asfalt, mający stłamsić wszystko. Jest w nich pochylenie się nad bardzo ludzkim i (mimo wszystko) pięknym szczegółem wyłaniającym się z magmy bezkształtu. Coś ze sposobu patrzenia człowieka, który oszołomiony i przytłoczony nieludzką rzeczywistością, wyławia z niej drobne ułomki: zmysłowe usta, pełne piersi, brzuchy, bodaj palec, który trwa na przekór wszystkiemu. Jest w tym wołanie: Jestem! I wciąż jestem piękna! Piękna jest moja odjęta pierś zawinięta w szpitalną ścierkę, piękne jest ciało syna (adoptowanego – przypisek autorki) „sprasowane” w rzeźbiarskim „Zielniku”, piękne są nawet szczątki „Ekshumowanego” przypominające zdeformowaną przez wieki antyczną rzeźbę. Świadoma rozsypywania się świata i ciała ludzkiego, także jej własnego, artystka nie przestaje się cieszyć przebłyskami piękna w tym pełnym grozy theatrum. Przenosi akcenty, by dać kruchemu życiu chwilę tryumfu nad śmiercią. Jest jak feniks, który zebrawszy na swe skrzydła najpiękniejsze zapachy i blaski, spala się w ogniu na popiół i rodzi się na nowo. Według legendy na świecie jest jeden taki ptak.